top of page

Anna Rozenberg: Wiele nacji i kultur może funkcjonować obok siebie


– „Maski pośmiertne” nie są wolne od błędu debiutantki, to pewne. Uczucia, jakie towarzyszą przy debiucie, mogą się kojarzyć z wypuszczania swojego dziecka w świat – spektrum emocji waha się między euforią a mocną obawą. Przede wszystkim książka przestaje być własnością pisarza – mówi Kołu Naukowemu – Coffeewriters UMK Anna Rozenberg, która właśnie wkroczyła w świat literatury dziarskim krokiem, przynosząc ze sobą „Maski pośmiertne”.



Kamil Piłaszewicz: Nadszedł czas, by przywitać na łamach naszego serwisu debiutantkę, chociaż… Według mnie lepiej brzmi wodzącą za nos do końca powieści autorkę. Zgodzi się Pani z moją opinią?



Anna Rozenberg: Podchodząc do pisania „Masek”, nie zakładałam owego wodzenia za nos. Przeciwnie, marzył mi się kryminał policyjny z mocnym tłem społecznym. W trakcie pisania okazało się, że bardziej mi do twarzy z powieścią wielowarstwową. Myślę, że w budowaniu tych warstw dużą rolę odegrał czas. Debiut ma to do siebie, że nie mamy terminu narzuconego przez wydawnictwo ani też presji czytelników, by był lepszy od poprzedniej powieści. Może dlatego często debiuty są często ocenianie wysoko, gdyż nie można ich do niczego porównać. W każdym razie pisząc „Maski pośmiertne”, mogłam spokojnie i bez pośpiechu nakładać kolejne warstwy, sprawiając, że płynnie się przenikają. Od czytelnika zależy, po którą sięgnie i która będzie mu najbliższa. Wniosek jest jeden: marzenia nie zawsze przychodzą do nas oczywistą drogą i nie zawsze doprowadzają w upatrzone przez nas miejsce, choć nie oznacza to rozczarowań, a wręcz przeciwnie – jest przyjemnym zaskoczeniem.


Zanim przejdziemy do opowiedzenia o „Maskach pośmiertnych”, to… Pod iloma maskami skryła się autorka w tej powieści?


- Muszę Pana rozczarować, że pod żadną, gdyż stawiam na szczerość i naturalność. Oczywiście jestem zupełnie inna, kiedy gotuję obiad dla rodziny czy idę na spacer, a inna, kiedy spotykam się z Państwem na spotkaniach autorskich. Nie jest to jednak maska, a jedynie transparenty makijaż, pod którym wciąż jestem sobą.


Pisząc powieść osadzoną w tym gatunku, da się przyjąć maskę obojętności, uwzględniając losy bohaterów?


- Z pewnością kryminał jest pewnym filtrem, przez który możemy z bezpiecznej odległości obserwować swoich bohaterów, nie wchodząc zbyt głęboko w ich losy. Wszak najważniejsza jest tu zagadka i jej rozwiązanie. Z drugiej strony, gdybym wyzbyła się emocji, to otrzymaliby Państwo postaci sztuczne, papierowe, bo sama mając jakieś odczucia względem bohaterów, mogłam je w nich tchnąć.


A skoro tytuł mówi o maskach dla osób, które już zmarły, to po co im skrywanie się za wspomnianym materiałem?


- Odbiór tytułu jest zależny od tego, w którym momencie kontaktu z „Maskami pośmiertnymi” jesteśmy. Biorąc powieść do ręki, myślimy o przedmiocie, który niegdyś był tworzony na pamiątkę po zmarłym. W miarę zagłębiania się w fabułę dochodzimy do wniosku, że chodzi o maski, jakie zakładamy, stykając się ze śmiercią. Jedni przeżywają śmierć bardzo emocjonalnie, inni stosują mechanizm obronny, starając się ochronić swoje wnętrze poprzez przybieranie pewnych póz czy właśnie masek. W finale powieści natomiast orientujemy się, że to właśnie śmierć i to, co się po niej dzieje w świecie żywych powoduje, że maski opadają, ukazując prawdę o bohaterach.


Słowo „Maska” oznacza, że coś ukrywamy i staramy się zachować coś dla siebie, ale tak, by jednocześnie ktoś mógł rozpoznać nasze zamiary. Tak więc demaskując autorkę, to co w tej książce dostrzeże każdy, a co wyrafinowany czytelnik?


- Tu się nie zgodzę, bo jeśli ktoś przybiera maskę, to właśnie po to, by nikt jej nie przeniknął - tak jak to robią moi bohaterowie. Inspektorowi Redfernowi jako protagoniście się to udaje i na tym właśnie polega magia kryminału. Tak jak mówiłam wcześniej, Maski to powieść składająca się z wielu poziomów – zbrodni, która oczywiście wysuwa się na plan pierwszy, ale porusza także tematy różnic kulturowych, zakrętów historii, integracji i tolerancji. Jeśli ktoś odczyta tę właśnie warstwę, to jest to dla mnie największy komplement.


Kiedy czytałem tę powieść, odniosłem wrażenie, że autorka subtelnie, a zarazem stanowczo przekazuję prawdę o tym, jak ludzie myślą o innych, bez względu, czy mówimy o czasie przeszłym, czy teraźniejszym. Umiejętność opowiedzenia o relacjach międzyludzkich to dar, czy trzeba wyedukować się w tym kierunku?


- Nie uzurpowałabym sobie prawa do głoszenia jakiejkolwiek prawdy. Natomiast myślę, że trzeba umieć wejść w relacje na tyle głęboko, by nie dać się zranić, zachować obiektywizm, a jednocześnie móc wykazać się empatią dla opisywanych bohaterów i sytuacji. Bez tego nie ma dobrych historii, a suche sprawozdania. Jednocześnie trzeba dbać o komfort czytelnika, by go nie przeładować emocjami i nie przejść z kryminału do dramatu psychologicznego, a tego już akurat można się nauczyć. Sama pomagam w tym młodym twórcom, podczas pracy w redakcje.com.pl.


A Teresa i Walter Miller brzmią ci na Polaków?” – podoba mi się, jak bohater, tak jak tu np. Tinney w dzisiejszych czasach potrafi wypowiedź cechującą określone, niedające się w tłoczyć w normy oferowane przez platformy typu Netflix w swych najnowszych produkcjach. Zgodzi się Pani ze mną, że dziś zanika umiejętność werbalizowania swoich poglądów?


- Nigdy nie posądziłabym Tinneya o rasizm ani nacjonalizm, a zwłaszcza wyciągając taki wniosek na podstawie pytania o nazwisko innego bohatera. Dziwić się czemuś nie jest niczym złym i nie wpisuje się to w żaden sposób w rasizm. Posterunkowy Tinney się zastanawia i ma do tego prawo, ale w żaden sposób nie jest rasistą, gdyż nikogo tym pytaniem nie obraża czy dyskryminuje. Moich czytelników też zaskakują nazwiska takie jak Burkule czy Fowora, dopytują, bo są ich ciekawi, ale nie odczytuję tego jako zarzut czy atak rasistowski.

Maski miały pokazać, że wiele nacji i kultur może koło siebie funkcjonować całkiem nieźle, przenikać się i uzupełniać, tworząc wspaniały, barwny kraj. Oczywiście nie obywa się bez konfliktów, które przy takim nagromadzeniu różnorodności są nieuniknione, ale też z biegiem czasu coraz rzadsze. To jest właśnie to, co najbardziej podoba mi się w Wielkiej Brytanii.

Co do samych poglądów, to jesteśmy w nich z pewnością ostrożniejsi, nie chcąc być zaszufladkowanym w żadnym z radykalnych obozów, nie chcemy się wdawać w sytuację, z której trudno się wymiksować. Internet to wspaniała miejsce spotkań i wyrażania opinii, ale też często prowadzi do błędnych interpretacji i wzrostu nieporozumień. To, co z pewnością zanika to zdolność do dyskusji. Łatwiej nam przychodzi przypinanie metek, wskazywanie palcem niż zmiana czy obrona własnego zdania.


Pamiętam moment, kiedy skończyłem liceum, lada chwila miałem iść na studia i natknąłem się w sieci na fragmenty biografii Milesa Davida, a później na „Z głowy” Janusza Głowackiego. Wówczas myślałem, że ci autorzy odarli mnie z bańki, w której idealizowałem sobie świat na podstawie lektur szkolnych. Dziś mogę Pani powiedzieć, że z perspektywy czasu czuję, że dopiero wtedy poznałem świat, gdzie dominuje rzeczywistość, a nie, może nie tyle fikcja, ile np. postprawda. Pani ma podobne odczucia?


- Są książki, które faktycznie mogą nas wyciągnąć ze stref komfortu, otworzyć oczy lub sprawić, że je odwrócimy. Dla mnie ostatnio taką książką była „Kobieta, dziewczyna, inna”, bo choć opisywane przez nią treści są mi bliskie, to jednak Bernardine Evaristo pozwoliła mi dotknąć pewnych tematów, o których rzadko mówimy nawet z przyjaciółmi, a przecież zasługują one na szeroką debatę. Książka szczególnie ważna w obliczu tego, co dzieje się w kraju.

Czy poznałam świat? Nie, niezależnie ile książek bym nie przeczytała, takiego zdania nigdy nie odważyłabym się wygłosić. Nie w obliczu ciągłej ewolucji rzeczywistości, ciągłych erupcji, dewaloryzacji jednych wartości na rzecz innych. Byłoby to z mojej strony zuchwałością i myślę, że nawet u schyłku życia nie będzie mi bliskie takie stwierdzenie.


Po przeczytaniu „Masek pośmiertnych” przyznałem przed sobą, że to literatura, która otwiera oczy, jak wspomniane wyżej tytuły. Dziękuję.


- To ja dziękuję za jej głębszy odbiór. Maski wywołały kilka ciekawych dyskusji i na ich fali dotarłam na ląd, z którego widać, że weszłam niechcący w kryminał społeczny, choć, tak jak mówiłam na początku, nie było to moim zamierzeniem. Nie pokusiłabym się jednak o stwierdzenie, że „Maski pośmiertne” mogłyby się równać z takimi dziełami jak te autorstwa wspomnianego przez Pana Głowackiego. Daleko mi do takiej impertynencji.


Stawiając ostatnią kropkę we wspomnianym dziele, spodziewała się Pani, że stworzy dzieło, dzięki któremu odbiorca będzie mógł przeżyć katharsis?


- Nie i nadal nie uważam, by Maski mogłyby odegrać taką rolę w czyimkolwiek życiu. Oczywiście nie twierdzę, że moja powieść ma walory wyłącznie rozrywkowe, bo przez jej pryzmat chciałam pokazać Anglię i to, z czym ten kraj mierzy. Można moją powieść, potraktować trochę jak lornetkę, przez którą podglądamy daleki brzeg. Przede wszystkim jednak chciałam naświetlić ten fragment historii Polski, który dział się poza jego granicami. Pomogła mi w tym właśnie emigracja, gdyż prawdopodobnie mieszkając w mojej rodzinnej Częstochowie, nigdy bym się nie dowiedziała na przykład o obozie Tweedsmuir.


„Obawiam się, że sam wysadziłem pół bloku w powietrze” – dzięki temu zdaniu wypowiedzianemu przez jednego z bohaterów, uważam, że czytelnikowi sięgającemu po „Maski pośmiertne” będzie szalenie trudno dokonywać osądu systemem jedynkowym. Nic nie jest tylko białe lub czarne – tak mogłoby brzmieć motto Pani lektury?


- Pokusiłabym się jednak o to, że kilka prawdziwie czarnych charakterów by się w niej znalazło, choć postaci przezroczystych czy śnieżnobiałych w „Maskach pośmiertnych” faktycznie nie ma co do niektórych trudno przyjąć jednoznaczne stanowisko. Spowodowały to sytuacje, w jakie wplątałam swoich bohaterów. Wydobywają z nich one kolory emocji, których się po sobie nie spodziewali. Wydaje mi się, że w dobrze skonstruowanej powieści, nie tylko kryminalnej, to właśnie szarości powinny odgrywać główną rolę. Ocenę, czy tak jest w Maskach, pozostawiam czytelnikom.


Będąc po napisaniu tej lektury, sądzi Pani, że martwi rzeczywiście niejednokrotnie potrafią nam powiedzieć więcej, niż żywi?


- Nie jest to tak oczywiste, gdyż z jednej strony martwi nie mogą już niczego ukryć ani obronić, z drugiej natomiast często zabierają prawdę do grobu, pozostawiając pewne pytania bez odpowiedzi, jak to się właśnie stało w „Maskach pośmiertnych”.


Niejednokrotnie usłyszałem od autorów stwierdzenie, że „Tylko martwi nie kłamią”. Rzeczywiście tak jest?


- W moim odczuciu jest to frazes. W ludzką naturę wpisane jest mijanie się z prawdą – od drobnych wymówek, podczas spóźnienia do pracy, czy na spotkanie, po naprawdę wielkie matactwa przy zbrodni.


Nawiązując do tytułu powieści Katarzyny Bondy... Kiedy Kuba Wojewódzki zapytał ją o to, czy ta lektura mogłaby być lekturą szkolną, odpowiedziała, że jej się nie wydaje, by tak było. Tak więc moje pytanie brzmi, jeśli „Maski pośmiertne” miałyby stać się lekturą szkolną, to co by sobie pomyślała Anna Rozenberg?


- Wywołałoby to moje zdziwienie i chyba sprzeciw, ponieważ „Maski pośmiertne” mimo silnego akcentu historycznego, niczym nie wpisują się w charakterystykę kanonu lektur. Opiera się o pewną rzeczywistość, często ją jednak naginając na swoje potrzeby. Jeśli chcielibyśmy przeanalizować ją pod kątem historii Polski czy Anglii, znaleźlibyśmy kilka nieścisłości. Nie kryję, że przy pisaniu korzystałam z licentia poetica.


Wiem, że to pani debiut literacki, ale pytania uważam za zasadne, ponieważ skoro autorka pisze w taki sposób, jak gdyby miała na koncie już dziesięć pozycji, to uważam, że i ja nie muszę pytać o to, jakie to uczucie wydać pierwszą książkę. Dlatego zapytam inaczej… Jakie to uczucie trzymać w rękach swój debiut literacki już nie na pendrivie?


- „Maski pośmiertne” nie są wolne od błędu debiutantki, to pewne. Uczucia, jakie towarzyszą przy debiucie, mogą się kojarzyć z wypuszczania swojego dziecka w świat – spektrum emocji waha się między euforią a mocną obawą. Przede wszystkim książka przestaje być własnością pisarza. Możemy przyjmować krytykę, uczyć się z niej, potraktować jak swoisty podręcznik jak nie pisać. Możemy dziękować i cieszyć się z pozytywnych recenzji. Prawda jest taka, że nie mamy już wpływu na naszą powieść i często zmagamy się z pewną niemocą, bo nie możemy reagować inaczej, niż podziękowanie recenzentom, czy blogerom za poświęcony czas.


Siadając pierwszego dnia do zapisu, spodziewała się Pani, że „Maski pośmiertne” zostaną wydane przez wydawnictwo?


- Chyba każdy zasiadając do klawiatury, z wyjątkiem sytuacji, w której ktoś chce w sobie poprzez pisanie coś przepracować, myśli o wydaniu swojego dzieła. Kiedy skończyłam Maski, a następnie wysłałam do wydawnictw, miałam pewność, że jest to tekst na tyle dojrzały, choć nie wolny od wad, że może komuś przypaść do gustu. Miałam też świadomość, że mogą być ciekawe ze względu na poruszaną tematykę. Wsparło mnie w tym kilku betareaderów, którzy bardzo mi pomogli w szlifowaniu Masek, tak, by faktycznie nadawały się do przedstawienia ich w wydawnictwie. Miałam jednak świadomość, że skoro do niektórych wydawców miesięcznie spływa kilkanaście propozycji wydawniczych, to Maski mogą utonąć w tym nawale i nigdy nie ujrzeć księgarskich półek. Na szczęście stało się inaczej i już po kilku tygodniach odezwali się pierwsi zainteresowani, sprawiając, że skakałam z radości.


Odnośnie do wydania książki... Dlaczego wybór padł właśnie na Czwartą Stronę? Fakt, że pod ich szyldem można znaleźć takich autorów jak Remigiusz Mróz, Hanna Greń, Ryszard Ćwirlej, był decydującym czynnikiem, który przekonał Panią do tego, by to właśnie z nimi podpisać umowę?


- Znaleźć się wśród takich sław to ogromny zaszczyt, ale i presja oraz odpowiedzialność. Na moje zgłoszenia odpowiedziały aż trzy wydawnictwa, co było dla mnie powodem niewyobrażalnego szczęścia. Decyzję o wyborze akurat Czwartej Strony Kryminału podjęłam jednak nie na podstawie o wydawanych przez nich autorów, a działania, jakie podejmują. Ludzie tworzący to wydawnictwo, ich energia, wizja prowadzenia kampanii i firmy w ogóle od zawsze bardzo mi się podobały, więc muszę przyznać, że nie miałam cienia wątpliwości, że z nimi najbardziej mi po drodze.


A może to właśnie ludzie z tamtego wydawnictwa mają nosa do tak rozpoznawalnych i będących profesjonalistami pełną gębą autorów?


- Myślę, że stoi za tym sześćdziesiąt pięć lat doświadczenia w branży wydawniczej, na podstawie którego mogą podejmować świetne decyzje. Niewykluczone, że są one podszyte wyjątkową intuicją, bo i tą trzeba się wykazać, prowadząc biznes, a nie da się ukryć, że mój wydawca skupia wokół siebie bardzo fajnych ludzi. Słowem: Czwarta Strona – szósty zmysł.


I kończąc wywiad, przytoczę jeszcze jeden cytat z Pani lektury. Jeżeli pod koniec książki pisze się: „Chciałem, żeby pan to wiedział”, to… Chciałbym, by Pani wiedziała, że po spędzonych godzinach w bardzo przyjemnym, wyrafinowanym, inteligentnym towarzystwie, nie tylko jestem ciekaw dalszych losów bohaterów. Dzięki wspomnianym chwilom rozumiem, dlaczego to dzieło cieszy się tak dużą popularnością również poza granicami naszego kraju.


- Jest mi ogromnie miło, dziękuję. Mogę zapewnić, że z inspektorem Redfernem i jego ekipą spotkają się Państwo jeszcze w tym roku, choć będzie to spotkanie zupełnie inne, niż to w „Maskach pośmiertnych”.


To już ostatnie pytanie. Czy można dokonać podziału na to, który odbiorca, polski czy zagraniczny, dogłębniej będzie w stanie zrozumieć sens „Masek pośmiertnych”?


- Myślę, że poprzez dobór postaci z dwóch stron granicy Maski mogą się pokusić o pewien uniwersalizm. Nawet gdyby powieść została przetłumaczona na angielski, to starałam się tak dobierać cechy moich bohaterów, by z jednej strony były czytelne dla obu światów, ale też pozwoliły odkryć im coś nowego.



Fot. Dominika Tamioły



139 wyświetleń2 komentarze
bottom of page